fragment z "Kryształ i ścieżka światła"
Pewnej nocy miałem sen. Śniło mi się
miejsce z wieloma białymi domami zbudowanymi z cementu.
Ponieważ nie był to tybetański styl architektury, ale styl
typowy dla Chin, błędnie /jak się później przekonałem/
uznałem te domy za chińskie.
Ale kiedy zbliżyłem się we śnie do jednego z nich, zobaczyłem
napisaną na nim wielkimi tybetańskimi literami, mantrę
Padmasambhawy.
Byłem zdziwiony widząc ją na chińskim
domu. Skąd wzięła się ta mantra na jego drzwiach? Otworzyłem
je i wszedłem do środka. Wewnątrz zobaczyłem starego człowieka,
pozornie typowego normalnego starca.
Pomyślałem sobie: "Czy to możliwe
by ten człowiek był naprawdę mistrzem? Wtedy on pochylił się
i dotknął mego czoła swoim, w sposób w jaki tybetańscy
mistrzowie udzielają błogosławieństwa.
Zaczął też recytować mantrę Padmasambhawy.
Wszystko to wydawało mi się zdumiewające.
Teraz byłem już przekonany, że jest on mistrzem. Następnie
stary człowiek powiedział mi, abym udał się na przeciwną
stronę olbrzymiej skały, która znajdowała się nieopodal.
Powiedział, że w środku tej skały znajdę jaskinię,
zawierającą osiem naturalnych mandal i że powinienem tam pójść
od razu i popatrzeć na nie.
Jego słowa zdumiały mnie jeszcze
bardziej, niż wszystko dotychczas, ale zrobiłem, co mi kazał.
Kiedy dotarłem do jaskini, pojawił się nagle przede mną mój
ojciec, a kiedy wszedłem do środka, zaczął recytować na głos
Pradżniaparamita Sutrę, ważną sutrę Mahajany.
Przyłączyłem się do recytacji. Potem wyszliśmy na zewnątrz.
Nie mogłem zobaczyć wszystkich ośmiu
mandal, widziałem tylko ich rogi i krawędzie, ale z ich obecnością
w umyśle obudziłem się.
W rok później, kiedy wróciłem do
Tybetu, pewien człowiek przybył do naszej wsi odwiedzić mego
ojca. Słyszałem, jak opowiadał memu ojcu o pewnym niezwykłym
lekarzu, którego spotkał.
Kiedy opisywał miejsce, w którym ów lekarz żył, przypomniałem
sobie swój sen. Byłem pewien, że jest to ten sam stary człowiek,
którego spotkałem we śnie.
Powiedziałem o tym swemu ojcu, któremu
opowiadałem ów sen niedługo po tym, jak mi się przyśnił.
Przypominając mu go zapytałem, czy nie moglibyśmy odwiedzić
tego lekarza.
Mój ojciec zgodził się i wyjechaliśmy następnego dnia.
Podróż konno zabrała nam cztery dni, a
kiedy przybyliśmy na miejsce okazało się, że stary człowiek,
którego tam zastaliśmy był tym samym człowiekiem, który mi
się przyśnił.
Naprawdę miałem uczucie, że byłem już
w tej wsi, wśród tych tybetańskich domów zbudowanych w chińskim
stylu, z mantrą na drzwiach jednego z nich.
Toteż nie mianem wątpliwości, że ten człowiek ma być moim
mistrzem i że nauki muszę otrzymać właśnie od niego.
Nauczyciel mój nazywał się Janqub Dorje
(wym.: Cziangdżiub Dordże)
i z zewnątrz wyglądał na zwykłego tybetańskiego wieśniaka.
Sposób, w jaki ubierał się i w jaki żył, były na zewnątrz
zwyczajne, ale potem opiszę pewne związane z nim doświadczenia,
które pokażą, że jego stan istnienia daleki był od
zwyczajnego. Skupieni wokół niego uczniowie również żyli
bardzo zwyczajnie.
Większość z nich, to byli całkiem prości ludzie, wcale nie
zamożni. Pracowali na roli, siali, obrabiali ziarno i
praktykowali razem.
Jyańqub Dorje był mistrzem Zogqen, a Zógqen
nie opiera się na niczym zewnętrznym. Jest to raczej nauka o
istocie kondycji ludzkiej.
Toteż kiedy później, z powodu trudności politycznych, opuściłem
Tybet i osiedliłem się na Zachodzie, aby objąć posadę
profesora w Instytucie Orientalnym, w Neapolu we Włoszech,
zobaczyłem, że chociaż zewnętrzne warunki i kultura, w
jakiej żyją tutaj ludzie, są inne od tych, jakie zostawiłem
za sobą, w Tybecie, to podstawowy stan każdej jednostki jest
taki sam.
|
Wiedziałem,
że nauki Zoquen mogą być nauczane, rozumiane i
praktykowane w każdym kontekście kulturowym. (...)
Kiedy przybyłem do mego mistrza Jyanąub Dórje, byłem
uzbrojony w całą intelektualną wiedzę. Mój umysł
był wypełniony tym wszystkim, co wyniosłem z
klasztornej szkoły.
Ponieważ wydawało mi się, że otrzymanie przekazu
nauk i skomplikowanych rytualnych inicjacji jest
nieodzowne, prosiłem Jyanqub Dorje, aby udzielił mi
jakiejś inicjacji. Prosiłem go o to każdego dnia,
przez wiele; kolejnych dni, ale on uparcie odmawiał. Po
co? Otrzymałeś już wiele inicjacji od innych swoich
nauczycieli - mawiał - tego rodzaju inicjacje nie
stanowią podstawy nauk Zógqen.
Przekazu nie przyjmuje się tylko poprzez
formalne inicjacje". Ale bez względu na to, co mówił,
wciąż byłem przywiązany do perfekcyjnie wykonywanych
rytualnych inicjacji, jakich udzielali mi moi poprzedni
mistrzowie.
Nie byłem więc usatysfakcjonowany jego odpowiedziami. Pragnąłem,
aby włożył na głowę specjalną czapkę, przygotował mandalę,
wylał na moją głowę trochę wody, czy coś w tym rodzaju.
Tego właśnie naprawdę chciałem, a on wciąż odmawiał.
|
Moje nalegania stały się tak natarczywe,
że w końcu zgodził się.
Obiecał, że za dwa miesiące, w dniu Padmasambhawy, dziesiątego
dnia tybetańskiego miesiąca księżycowego udzieli mi
inicjacji, której tak bardzo pragnąłem, a mianowicie
inicjacji Samantabhadry oraz łagodnych i groźnych bóstw
bardo.
Inicjacje te nie są w istocie zbyt skomplikowane i mistrz biegły
w tych rzeczach może je wykonać dość szybko.
Ale Jyanqub Dórje nigdy nie otrzymał formalnego wykształcenia
i nie przywykł do udzielania inicjacji.
W końcu nadszedł ów długo oczekiwany
dzień. Inicjacja, którą otrzymałem, przeciągnęła się od
dziewiątej rano aż do północy! Aby ją rozpocząć, Jyanqub
Dorje musiał się najpierw przygotować, dokonując rytuału
samoinicjacji.
Zabrało mu to czas do południa. Następnie rozpoczął
inicjację dla mnie.
Nie-posiadając jednak żadnego wykształcenia, nie potrafił
odczytać tekstu, a na dodatek nie wiedział, w jaki sposób
wykonać te wszystkie czynności rytualne, jakie miał wykonać.
Był on zupełnie innego rodzaju mistrzem.
Toteż w trakcie udzielania inicjacji pomagał mu uczeń-asystent,
który był ekspertem w tych rzeczach; to on przygotowywał
mandalę i inne rytualne przedmioty.
Ponadto uczeń czytał mu tekst, aby poinformować go, co należy
robić w danym momencie.
Ale kiedy odczytał np. że mistrz powinien wykonać w tym
miejscu odpowiednią mudrę czyli gest, wynikł następny kłopot,
gdyż Jyanqub Dórje nie wiedział jak to zrobić. Trzeba było
więc na chwilę przerwać inicjację, aby mistrz mógł się
jej nauczyć.
Z kolei np. przyszła długa inwokacja, którą
należało odśpiewać, przywołując wszystkich mistrzów
linii. Podczas śpiewania mistrz miał uderzać w damaru, czyli
mały bębenek i jednocześnie dzwonić rytualnym dzwonkiem.
Ktoś oblatany w tej technice mógłby to wykonać bardzo
szybko, Jyanqub Dorje nie był w ogóle przygotowany do takich
rzeczy i cała inicjacja stała się okropną, kompletną farsą.
Najpierw wyrabiał on z asystentem to, co było napisane w objaśnieniach
tekstu, a potem mów ił: "Aha! Tu pisze, że trzeba
zadzwonić dzwonkiem", brał więc dzwonek i przez pięć
minut nie robił niczego tylko dzwonił. Następnie czytał, że
powinno się uderzyć w bębenek.
Toteż grzechotał nim przez kolejnych pięć minut. Nagle mówił:
"Och! Przecież trzeba uderzać w bębenek i równocześnie
dzwonić dzwonkiem". I zaczynał to robić.
W międzyczasie zdążył już jednak
zapomnieć tego, co miało zostać odśpiewane, tak że musiał
zaczynać wszystko od początku, z pomocą ucznia, który umiał
czytać.
Jyanqub Dorje nie miał formalnego wykształcenia,
ale był wielkim praktykiem, który poprzez rozwój swej
praktyki przejawiał mądrość i jasność, dzięki czemu stał
się mistrzem.
Potykał się na każdym kroku podczas trwania tej inicjacji, która
zabrała mu całą resztę dnia aż do wieczoru.
Kiedy wreszcie skończył, znajdowałem się
niemal w stanie szoku. Doskonale wiedziałem, jak powinna
przebiegać inicjacja; zupełnie inaczej, aniżeli to, czego byłem
świadkiem.
Była już prawie północ i wszyscy byliśmy porządnie głodni.
Odśpiewaliśmy kilka razy Pieśń Wadżry, krótką, powolną
modlitwę, która dzięki mantrycznej strukturze, zintegrowanej
z głębokim, zrelaksowanym oddechem, prowadzi praktykującego
do stanu głębokiej kontemplacji.
Jest to charakterystyczny dla Zógqen sposób podejścia do
rytuału.
Następnie wyrecytowaliśmy krótką Gana
Pudżę, pudżę ofiarowania i zabraliśmy się do jedzenia.
Po posiłku mistrz udzielił mi głębokiego wyjaśnienia
prawdziwego sensu inicjacji i przekazu.
Uświadomiłem sobie wtedy, że mimo tych wszystkich formalnych
inicjacji, które przedtem otrzymałem, nigdy nie pojmowałem
ich właściwego znaczenia.
Następnie, przez trzy lub cztery godziny, Jyanqub Dórje
udzielał mi prawdziwych wyjaśnień Zógqen.
Nie wykładał tego w czysto intelektualny sposób, ale bardzo
bezpośrednio, w sposób zrelaksowany, zachowując styl rozmowy.
Była to bezpośrednia próba dania mi
czegoś do zrozumienia. To, o czym mówił, jak i sposób, w
jaki mówił, były dokładnie jak tantra Zógqen wypowiedziana
na głos w sposób spontaniczny.
Wiedziałem, że nawet bardzo wykształcony nauczyciel nie byłby
w stanie mówić w ten sposób.
Mój mistrz mówił z głębi jasności, a nie intelektualnej
wiedzy.
Tego dnia zrozumiałem, że intelektualne
studia, które były dla mnie dotąd tak bardzo ważne, posiadają
tylko drugorzędną wartość.
Zrozumiałem, że istotą przekazu nie jest wykonanie rytuału,
udzielenie inicjacji czy też intelektualnych wyjaśnień.
Tego dnia moje mentalne konstrukcje całkowicie
się załamały. Byłem dotąd kompletnie zaszufladkowany w
ideach, które wpojono mi podczas nauki w szkole.